muzyka

Open’er 2017

Na przełomie czerwca i lipca miała miejsce kolejna – tegoroczna to już, aż to się wydaje niewiarygodne, szesnasta – edycja festiwalu muzycznego, zaliczanego do tych, przynajmniej w naszym kraju, jak to się ładnie mówi kultowych czy wręcz legendarnych wydarzeń, czyli Open’er Festival.

Jako się rzekło, festiwal ma bogatą – oczywiście pamiętając o proporcjach, no bo taki, dajmy na to, festiwal w Jarocinie to zupełnie inna historia, inna para kaloszy – tradycję; na przestrzeni lat ewoluował, zmieniała się nieco jego formuła, zmieniali sponsorzy, choć ogólny rys, muzyczny rdzeń, pozostał, jak nam się wydaje, mniej więcej podobny.

Jeśli zaś mowa o muzycznym spoiwie, to warto w tym miejscu wspomnieć, że na przestrzeni tych wszystkich lat, podczas tych wszystkich szesnastu, jak zaznaczyliśmy, edycji, na festiwalu zagościło całkiem pokaźne grono artystów, nieprzypadkowo zaliczanych do ścisłej światowej czołówki. Dla ilustracji wystarczy powiedzieć, że gwiazdami Open’era byli między innymi Prince, Coldplay, Skunk Anansie, Kings of Leon czy Massive Attack. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że pomimo wspominanych powyżej zmian (komercyjni mecenasi, formuła festiwalowa a nawet zmiana miejsca – początkowo, pierwsza odsłona Open’era, była to Warszawa, by ostatecznie na stałe zadomowić się w Gdyni, gdzie również miała miejsce roszada: ze Skweru Kościuszki wylądowano, nomen omen, na lotnisku Gdynia-Kosakowo) tym, co w sposób trwały łączy kolejne edycje gdyńskiego festiwalu to fakt, że za każdym razem organizatorom udaje się sprowadzić przynajmniej jedną gwiazdę kalibru naprawdę światowego.

Przy tej okazji nie sposób nie wspomnieć o innym elemencie, który na podstawie tych wszystkich szesnastu edycji wydaje się być stałym punktem Open’era – otóż jest niemal pewnikiem, aksjomatem, że uczestników – a tym samym organizatorów – nie będzie rozpieszczać pogoda. I w istocie tak jest – prawie każdego roku aura jest dość kapryśna, chimeryczna, można by rzec, czego najlepszym dowodem są częste opady deszczu. Dość powiedzieć, że tradycją już niemalże stały się obiegające Internet, ale również i tradycyjne media, zdjęcia przemoczonych do suchej nitki uczestników Open’er Festival. Jednakowoż, jeśli weźmiemy pod uwagę czas, kiedy odbywa się to święto muzyki (zazwyczaj jest to początek lipca), nie może to specjalnie dziwić – od lat, zgodnie ze statystykami, lipiec to w Polsce miesiąc, podczas którego odnotowywane są największe opady deszczu. Jak widać jednak owa zła atmosferyczna passa (niektórzy, z przymrużeniem oka bądź śmiertelnie poważnie, otóż niektórzy mówią wprost o klątwie) zdaje się nie mieć decydującego wpływu, albowiem rokrocznie frekwencja na festiwalu uznawana jest za imponującą, co, wbrew pozorom, w dzisiejszych czasach, gdy tego lub podobnego rodzaju imprez odbywa się w zasadzie bez liku, jest zjawiskiem ze wszech miar godnym podziwu. Mówi się nawet tu i ówdzie, że ta deszczowa aura stanowi element „ducha” festiwalu i cokolwiek by nie sądzić, coś tu jest niewątpliwie na rzeczy.

Mówiliśmy o gwiazdach, które stają się znakiem firmowym imprezy (choćby tegoroczna odsłona i kapitalny występ Radiohead, istny taniec w chmurach, jak relacjonują uczestnicy). Tym niemniej tym, co w równym chyba stopniu świadczy o potędze gdyńskiego festiwalu jest również fakt, że nie ogranicza się on tylko i wyłącznie do gwiazd światowej muzyki, nie żyje tym absolutnym topem, ale również – poprzez obecność mniejszej sceny – daje szansę artystom o nieco mniejszej randze, być może nie tak rozpoznawalnymi, przed którymi drzwi do dużej kariery dopiero zostały, także poprzez Open’era, uchylone. Stąd w zgodnej opinii ekspertów (lecz i fanów) to, że przykładowy DJ Konin czy DJ Poznań ma szansę zaprezentować się, a tym samym mocno wybić, przed tak liczną publicznością, stanowi o wielkiej randze gdyńskiego święta muzyki. Nie trzeba bowiem wielkiej wyobraźni, żeby uświadomić sobie, co taki występ na gdyńskim lotnisku może oznaczać i nieść ze sobą dla młodego artysty, dopiero wkraczającego na znaczną muzyczną drogę.

Jeśli trzeba jeszcze wymieniać atrybuty Open’era, które świadczą o jego wielkiej randze, to powiedzmy, że festiwal ten nie żyje tylko… muzyką. Tak, tak – zdarzyło się bowiem, że Open’er Festival był miejscem premier… teatralnych. Taka tendencja wpisała się już niemal na stałe w ramy festiwalu od roku 2012, kiedy to bodajże po raz pierwszy publiczność festiwalowa mogła obejrzeć przedstawienie teatralne. W tym wypadku współpraca teatralna to domena głównie Nowego Teatru, kierowanego przez znanego reżysera Krzysztofa Warlikowskiego.

Ta znakomita różnorodność to, w opinii chyba przeważającej większości, wielki atut, wielka siła festiwalu Open’er. Tak bowiem jest, choć – paradoksalnie, można by rzec – wymienialiśmy głównie te elementy, które stanowią część wspólną wszystkich edycji. I skądinąd tych cech łączących Open’er Festival jako zjawisko jest w sumie wcale niemało, to na drugim biegunie znajduje się właśnie swoista różnorodność; można nawet powiedzieć, że raz jeszcze odwołamy się do paradoksu, można więc powiedzieć, że cechą wspólną jest ta właśnie różnorodność.